poniedziałek, marca 30, 2015

Zieleń malachitu

Zieleń malachitu
Marzec się kończy, a mnie "już" udało się skończyć zieloną pracę do Cyklicznych Kolorków. Prawdę powiedziawszy dojrzewałam do niej od ponad siedmiu lat i pewnie gdyby mnie nie zmobilizował marcowy kolorek, to jeszcze by to potrwało. A tak - udało się! Oto banerek:


Kolor zielony lubię i używam. Ale tak naprawdę to był ulubiony kolor mojej Mamy (mój był niebieski), więc w mojej garderobie zaczął się pojawiać właściwie dopiero, kiedy "poszłam na swoje", ale już się go trochę zdążyło zebrać. W biżuterii też jest obecny. Jeśli chodzi o wystrój wnętrz, to tak się jakoś dziwnie złożyło, że w tym momencie w moim otoczeniu zielone są tylko kwiatki na parapetach i trawa w ogrodzie. Ale za to większość samochodów, których używałam było zielonych (łącznie z aktualnym).
Wracając do Mamy. To po Niej odziedziczyłam zamiłowanie do pięknych kamyków, najlepiej w srebrnej oprawie. Niestety Mama nie doczekała czasów, kiedy zaczęłam robić biżuterię, nie miałam więc okazji zrobić nic dla niej. Jednak kiedy znalazłam w Jej kasetce z biżuterią dwa "gołe" kaboszony malachitu to postanowiłam je oprawić. Oczywiście w srebro. Dla Niej. Te kaboszony to prawdopodobnie Jej ostatnia zdobycz z Giełdy Minerałów na AGH, którą regularnie odwiedzała i zawsze umiała tam coś ciekawego upolować. Podejrzewam, że chciała zrobić z nich kolczyki, ale niestety nie zdążyła. Starałam się, aby oprawa była utrzymana w Jej stylu, co pociągało za sobą konieczność zastosowania klasycznych technik jubilerskich, które - nie ma co się oszukiwać - nie są moją specjalnością. Złapałam jednak za palnik i parę innych narzędzi, a z efektu jestem raczej zadowolona, co ja mówię, jestem z nich dumna:


Mamy nie ma z nami już prawie 8 lat, jak widać trochę dojrzewałam do tej pracy. Jednak miałam straszliwą tremę i panicznie bałam się, że coś zepsuję. Myślałam zrobić je na jakąś rocznicę związaną z Mamą, ale tak się jakoś złożyło, że zamiast tego skończyłam je na moje urodziny. Mimo to one są dla Niej.
Przez te wszystkie lata co jakiś czas wyciągałam kaboszony z woreczka, przypasowywałam do nich pozostałe elementy i ... chowałam z powrotem. W międzyczasie w moje ręce wpadł jeszcze jeden kaboszon o podobnych wymiarach, tylko trochę bardziej "pękaty", który przeznaczyłam na wisiorek:


A razem wyglądają tak:


Jak już wspomniałam w klasycznych technikach nie czuję się najmocniej, dlatego użyłam gotowych kasetek do oprawienia kaboszonów, o takich. Wymagało to lekkiego podszlifowania kamyków, ale nie odważyłam się na samodzielne wykonanie cargi. Do tego przylutowałam listki pozyskane z takiej krawatki do kryształów i takich sztyftów. Jeszcze trochę wywijasów srebrnego drutu i gotowe!
Choć w rzeczywistości wcale nie było to takie proste. Najpierw musiałam ukształtować listki (najpierw wyżarzanie potem wyginanie i tak kilka razy). Lutowanie wszystkiego do kupy zajęło mi kilka dni. Na domiar złego, kiedy już wszystko było gotowe, podczas polerowania odłamałam listki od jednego z kolczyków i musiałam wydłubać kamyk i zaczynać wszystko od nowa. Na szczęście się udało. Muszę jeszcze tylko dokupić odpowiedni łańcuszek.
Ale na razie pomęczę Was jeszcze trochę zdjęciami:
Na czerwonym tle zieleń prezentuje się naprawdę pięknie (zresztą czerwień na zielonym również):


Na szarym dostojnie:


A tu jest naprawdę zielono!


Ach! I byłabym zapomniała! Co pasuje do seledynowego? W wersji spokojnie-eleganckiej to ciemna zieleń (jak na ostatnim zdjęciu = seledynowe tło + ciemnozielony malachit), w wersji luźniejszej - niebieski o odcieniu wpadającym w turkus, a dla odważnych - opcja neonowa z innymi neonowymi kolorami, np:


PS. Udało mi się jeszcze dziś dokupić łańcuszek - dość długą, solidną żmijkę. Tak więc wygląda całość na ekspozytorze:


A tak ja to widzę - na czarnym sweterku:


Mam nadzieję, że nie za dużo tego srebra jak na wymogi wariantu nr 1.

I na koniec jeszcze, zanim udam się nakarmić Stefana, trochę prywaty. Może Danusia mi wybaczy, zważywszy na okoliczności. Wspomniałam już, że mam dziś urodziny, ale już wczoraj dostałam od rodzinki prezent. Musiałam się pochwalić:


Śliczny, prawda? Prawdziwa trekkingowa damka, solidnie amortyzowana i z przodu i z tyłu. W sam raz dla starszej pani z mocno rozsypanym kręgosłupem. Chyba miotła pójdzie w odstawkę ;-)

niedziela, marca 29, 2015

Koraliki, koraliki...

Koraliki, koraliki...
Powiem Wam, że ta zima była jakaś ciężka. Zawsze o tej porze roku miałam więcej wolnego czasu, żeby nadgonić z robótkowymi zaległościami, a tym razem gdzieś się zgubił (ten czas). Chęci też jakby mniej. Ale idzie ku lepszemu. W tym momencie mam na warsztacie 6 prac biżuteryjnych (wróć już tylko 5) i dwie dziergane, w dodatku to nie żadne UFOki (tych też by się kilka znalazło), tylko cały czas w robocie. Czyli chyba wszystko wraca do normy :) Do tego znowu nabrałam ochoty na wyzwania. Przeglądam więc, co tam nowego w tym temacie, a tu mi mówią: "otwórz szufladę", no to otwarłam, a tam co? oczywiście koraliki. One są wszędzie, prawie jak motocykliści :)


Dawno nie zrobiłam żadnej spinki do włosów. A brakowało mi się jakieś do mojej już solidnie rozbudowanej morskiej kolekcji. Oczywiście wchodziła w grę tylko z koralików. No to teraz już mam.


Zupełnie niechcący wyszła mi mocno "na bogato", ale we włosach to powinno trochę zniknąć.


W każdym razie koralików tutaj nie brakuje.


Są też kryształki i wszystko mocno się błyszczy. Wydaje mi się, ze spinka wpisała się również w założenia wyzwania na blogu Pomorze craftuje z cyklu "zainspiruj się - Lśnienie":


Lśni, więc i tam ją zgłaszam.
Niezmiennie fascynuje mnie w tym zestawie koralików ich zdolność do zmiany koloru w zależności od oświetlenia, czy barwy otoczenia. Tak wygląda w świetle sztucznym:


Tak z lampą błyskową:


A te zdjęcia zrobiłam w tym samym miejscu i czasie, przy identycznym (naturalnym) oświetleniu i ustawieniach aparatu, kompletnie bez jakiejkolwiek obróbki graficznej. Zmieniał się tylko kolor tła:







Na koniec jeszcze kilka szczegółów technicznych. Spinka wykonana w technice haftu koralikowego według własnego pomysłu i projektu, a właściwie to bez projektu, bo jak zwykle improwizowałam. Materiały: kryształek Rivoli Swarovskiego 12 mm w kolorze Light Turquoise; dwa kryształki Xilion Rose 7 mm w kolorze Capri Blue; koraliki TOHO w kolorach: Inside-Color Aqua-Capri Lined (15/0, Treasure 12/0, 11/0, 8/0); Trans-Rainbow Aquamarine (11/0, 8/0) Silver-Lined Dark Aqua (15/0) i Silver-Lined Aquamarine (15/0); koraliki Super-Duo Aquamarine AB; Fire Polish 3mm Capri Blue AB. Wszystko uszyłam nićmi Nymo. Użyłam podkładu Lacy's Stiff Stuff, grubej tektury dla usztywnienia i ciemno niebieskiego Super Suede na pleckach:


I to by było na tyle :)

poniedziałek, marca 16, 2015

Mapka do skarbu

Mapka do skarbu
Bardzo spodobało mi się to wyzwanie w KK i od razu wiedziałam, że muszę coś wykombinować. Miałam chwilę zawahania jeśli chodzi o wybór techniki. W grę wchodziły trzy: koraliki, druciki i sznurki sutasz. Sutasz odpadł w pierwszej rundzie, bo to jednak ciągle nie moja bajka. Kiedy zobaczyłam przykładową pracę Weraph, to już wiedziałam, że w temacie koralików wszystko zostało powiedziane, tym bardziej, że pomysł miałam prawie identyczny, a nie odstawię przecież plagiatu. Tak więc pozostały druciki.
Wyzwanie polega na stworzeniu pracy biżuteryjnej opartej na zadanej mapce. Widywałam już takie konkursy scrappkowe, ale biżuteryjny spotkałam po raz pierwszy :)


Moja praca została wykonana w technice wire-wrapping.


Wykorzystałam druty mosiężne na bazy i miedziany powlekany na niebiesko drucik na oploty. Największy problem miałam z doborem materiału na element centralny. Akurat w moich zbiorach minerałów trójkątne miałam tylko kaboszony, czyli do tej techniki raczej nie bardzo. Miałam ochotę wykorzystać brioletkę pirytu, ale w komentarzach pod postem wyzwaniowym doczytałam, że musi być trójkąt, łezka w żadnym wypadku. No, to zrobiłam sobie ten trójkąt sama. Z trzech akrylowych biconek. Pozostałe "kamyczki" to szklane kuleczki i jedna kropelka w rożnych rozmiarach i dwóch odcieniach niebieskiego.


Plecionkę zawiesiłam na mosiężnym łańcuszku urozmaiconym gdzieniegdzie szklanymi kuleczkami.


Naszyjnik wyszedł sporawy, ale dzięki temu, że jest ażurowy nie sprawia wrażenia ciężkiego.


Wreszcie doczekałam się słońca i mogłam zrobić jako takie zdjęcia.


Niestety wraz ze słoneczkiem uaktywniły się pyłki i to już nastawia mnie zdecydowanie mniej optymistycznie. Dziś od rana płaczę i kicham, dobrze, że chociaż ten naszyjnik zdążyłam wcześniej skończyć, bo przez kilka najbliższych dni raczej wiele nie zrobię.

sobota, marca 14, 2015

Wiosna, ach to ty?

Wiosna, ach to ty?
W Szufladzie pojawiło się kolejne wyzwanie dla najmłodszych. Właściwie, to pojawiło się już dobrą chwilę temu. Moja Zosia postanowiła coś na niego wykonać. Czas leciał zdecydowanie za szybko i dzisiaj mija termin. Więc na ostatnią chwilę...


Niedawno były urodziny Taty Zosi i zdecydowała się zrobić dla Niego kwiatka. Z gumek. Pomimo, iż szaleństwo gumkowe mocno już zelżało, to jednak znowu wybrała tę właśnie technikę. Początkowo miała to być różyczka, w trakcie pracy bardziej wyglądało na tulipana, a może krokusa? A co ostatecznie wyszło pozostawiam Waszej wyobraźni.


Kwiatek ma 4 płatki rozwinięte i coś w rodzaju słupka w kolorze ciemnoczerwonym.


Bardzo trudno pokazać to na zdjęciach, ale chyba widać o co chodzi.
Listki są dwa długie jak u tulipana.


Gumkowe plecionki są dość wiotkie, więc łodyżka i listki musiały dostać stelaż. Zosia ma to szczęście, że mama dysponuje całym arsenałem różnych drucików, więc było z czego wybrać :) Dzięki temu listki można ustawić sztywno w górę:


Lub lekko odgiąć je w dół:


Kwiatek tradycyjnie według własnego projektu. Autorką jest moja córka Zosia, lat 13,5. Cieszę się, że zamiast szukać gotowych wzorów woli je sama wymyślać.
Wprawdzie kwiatek powstał kilka dni temu, ale naiwnie czekałam na odrobinę światła, żeby zrobić lepsze zdjęcia. Niestety nic z tego, nie doczekałam się. Ostatnie dni są wyjątkowo paskudne.

środa, marca 11, 2015

Koszyk kwiatów

Koszyk kwiatów
Ale raczej nie taki jak się Wam wydaje :)
Nie wiem, czy też tak macie, ale dla mnie największym wyzwaniem jest wymyślenie prezentu dla faceta i w dodatku im bliższy jest mi ten facet, tym trudniej. Tym razem, jak co roku stanęłam przed koniecznością wykombinowania urodzinowego prezentu dla mojego ślubnego. I jak tu wymyślić sensowny prezent dla kogoś, kto: biżuterii nie nosi, kosmetyków nie używa, a bawić się męskimi zabawkami typu bajeranckie narzędzia nie ma czasu. Wybór ewentualnych książek pozostawiam moim dziewczynom - one lepiej potrafią trafić w jego gusta, bo preferują podobne gatunki. Na szczęście doznałam olśnienia. Uszyłam poduszkę. Patchworkową. Ale nie jest ona przeznaczona "pod uszko", tylko pod... no, zupełnie inną część ciała. Zresztą, co ja będę gadać. Tak prezentuje się w miejscu docelowym:


Czas był najwyższy, bo jej poprzedniczka, już nie pierwszej młodości, zdecydowanie domagała się nie tylko prania, ale i liftingu:


Nie będę jej wyrzucać, bo bardzo lubię te róże. Zamierzam dać jej nowe życie. Ale to kiedyś.
Do wykonania nowej poduszki użyłam tkanin z moich bogatych starych zbiorów. Wybrałam zestaw kolorów dość stonowany jak na patchwork, ale w końcu to prezent dla niemłodego już niestety faceta, więc jakoś nie pasowały mi tu jaskrawości. Wzór, który zastosowałam to klasyczny blok o nazwie "single flower basket" czyli tytułowy koszyk kwiatów. Bloki patchworkowe mają czasami dość dziwne nazwy, ale tu akurat można się tego koszyka dość łatwo dopatrzeć.


Pretekstem stał się ten tutorial opublikowany niedawno przez MałgosięP. Wszystkim polecam jej tutoriale, są bardzo  przystępnie napisane i nawet początkującym w temacie powinny rozjaśnić w głowach :)
Kiedy zaczynałam swoją przygodę z patchworkami nie było jeszcze internetu, odpowiedniej literatury dostępnej w Polsce również. Jedyne co miałam to kilka niemieckojęzycznych wydań Burdy. Całe szczęście opisy poparte były zdjęciami, więc metodą Sherlocka Holmesa jakoś rozgryzłam z grubsza o co biega. Jednak jak dotąd zawsze każdy jeden element rysowałam na tkaninie osobno i zszywałam potem dokładnie po tych liniach. Wydawało mi się, że inaczej nie będę w stanie zachować wystarczającej precyzji. Ta metoda pochłaniała jednak sporo czasu. Dlatego, pomimo, że jako permanentny samouk, zawsze z dużym dystansem odnoszę się do wszelkich tutoriali, po raz pierwszy w życiu postanowiłam tym razem skorzystać z podpowiedzi i zastosować uproszczoną metodę wykrawania elementów - bez rysowania linii zszycia, jedynie opartą o stałą szerokość zapasów, wyznaczaną podczas zszywania przez specjalną stopkę. No i jeszcze "hurtowe" zszywanie trójkątów - znaczy się po dwa. Wszystko to jest pięknie opisane przez Małgosię, więc nie będę tego powtarzać, a zainteresowanych odsyłam do źródła. Powiem tylko, że metoda ta znacząco skraca czas pierwszego etapu pracy, czyli przygotowania elementów patchworku. A precyzja, o dziwo, nie ucierpiała.
Drugą nowością w moim wydaniu jest pikowanie tła. Dotąd jedynie pikowałam w szwach lub wzdłuż nich.  Chodzi za mną pikowanie z wolnej ręki, ale póki co nie mam takich możliwości. Do mojej aktualnej maszyny nie posiadam jeszcze odpowiedniej stopki, poza tym samej maszynie należy się już solidny przegląd i regulacja. Dlatego na razie pozostałam przy pikowaniu po prostych i tło wypełniłam jak widać:


Następnym razem już na pewno spróbuję z wolnej ręki.
Kolejne wyzwanie to wypełnienie, Ponieważ poduszka jest do siedzenia, to ulega znacznie mocniejszemu "sprasowaniu" jak taka pod głowę. Myślałam o piance tapicerskiej, ale występuje ona w tak dużych arkuszach, że mogłabym nie jedną, a 20 poduszek wypełnić. Po zmianie koncepcji zaopatrzyłam się w zwykłą poduszkę ogrodową kupioną w OBI. Jest ona dość hojnie wypełniona piankową sieczką i mam nadzieję, że wytrzyma wystarczająco długo. Ma ona mocno zaokrąglone narożniki, więc i ja musiałam coś zrobić z moimi. Zaokrąglone kształty jakoś mi tu nie pasowały, więc rogi ścięłam na kanciasto:


I tak oto, małymi kroczkami, powoli wracam do mojej miłości sprzed lat, czyli patchworku. Jednak teraz dysponuję dużo większą wiedzą na ten temat. I dobrze, bo już mam kolejne zamówienie - tym razem od córki :) Na szczęście stare zapasy tkanin jeszcze długo mi się nie wyczerpią.

wtorek, marca 03, 2015

Czy ktoś coś mówił o wiośnie?

Czy ktoś coś mówił o wiośnie?
Podobno miała już być tylko wiosna, bazie kwitną, tymczasem rano zaskoczył nas taki widok:


Zasypało na biało.
I jukę:


I różaneczniki:


Tulipany na szczęście nie zdążyły jeszcze zakwitnąć:


Za to pigwowiec zaliczył ewidentny falstart:


Nie potrafiłam sobie odmówić i nie wyjść z aparatem do ogródka.
Pozdrawiam z zaśnieżonej Małopolski :)
Copyright © Z kociołka czarownicy , Blogger