Jestem. Wróciłam, a właściwie cały czas jeszcze wracam, bo zaległości mi się porobiły niezłe. Ciągle nie mogę się rozłożyć ze sprzętem do fotografowania, więc dziś zaserwuję Wam trochę zdjęć z wyjazdu.
Powiem Wam, że to jest jedna z jaśniejszych stron posiadania dzieci w wieku szkolnym. Ferie. Z doświadczenia wiem, że jeśli postanowię wybrać się na narty w jakimś lepszym terminie jak ferie (np. w marcu), to zazwyczaj na planach się kończy. Dlatego starałam się jeździć razem (no prawie) z dziećmi. Niestety niedługo się to już skończy, bo mojej najmłodszej już też latka lecą i tylko patrzeć jak skończy szkołę. Ale do rzeczy. Kiedy klub narciarski, w którym jeździły moje dziewczyny zaczął organizować obozy narciarskie w Dolomitach, postanowiliśmy "na doczepkę" utworzyć grupkę "rodzicielską". Zawsze to wygodniej wybrać się w tym samym czasie, co dzieci. Wówczas obiecywaliśmy sobie, że będziemy tak jeździć co roku i początkowo nawet się to udawało. Potem przyszedł kryzys, euro podrożało i nasza grupka zaczęła gwałtownie topnieć. Ja też ostatnio jeździłam w kratkę. Jednak, kiedy w zeszłym roku nie pojechałam ani na ten obóz, ani na żadne inne narty w całym sezonie, stwierdziłam, że tak nie można, bo całkiem zardzewieję.
Jeździmy zawsze z tym samym Biurem Podróży. Podróż autokarem (15 - 18 godzin jazdy) w obie strony + 6-cio dniowy karnet narciarski. Miejsca docelowe są różne. Tym razem był to rejon Val di Fiemme. Jedna z ciekawszych narciarsko lokalizacji. Jedyne do czego można się doczepić to pogoda - jak na tamte rejony wyjątkowo nam się nie udała.
Pierwszy dzień był jeszcze piękny i słoneczny:
Trochę smętne wrażenie robił tylko całkowity brak śniegu wokół. Na szczęście trasy przygotowane jak zawsze perfekcyjnie:
Jest ich tu na tyle dużo, że żeby nie zabłądzić trzeba się wspomagać mapką (tym bardziej, że jazda poza trasami raczej nie wchodziła w grę):
W drugim dniu już się zachmurzyło. Na szczęście zdarzyło się jeszcze kilka krótkich przebłysków słońca:
Dzień trzeci zaczął się dość zachęcająco:
Ale szybko nadciągnęły chmury,...
...z których zaczął padać śnieg (zdjęcie zrobione tuż przed śnieżycą):
i skończyło się robienie zdjęć.
Czwarty dzień był chyba najgorszy (zdjęcie bez retuszu):
Na szczęście po drugiej stronie góry było odrobinę lepiej, a nawet na całe 3 minuty wyszło słońce:
Zdążyłam zrobić 3 zdjęcia i panoramę i już z powrotem schowaliśmy się w chmurze (tej co nadciąga z prawej strony).
Kolejny dzień również spędziliśmy w chmurach:
Ale mimo to humory dopisywały:
A szóstego dnia Cavalese pożegnało nas deszczem (momentami nawet ulewnym):
A oto największa gwiazda przerw śniadaniowych - bombardino, tutejsza specjalność:
A po nartach relaks, czyli np. drutowanie w pozycji horyzontalnej (w naszym pokoju nie było dość miejsca, żeby postawić krzesło):
W rękach trzymam coś, co właśnie zaczęłam, a obok mnie leży coś, co właśnie skończyłam. Kto zgadnie co to jest? Oczywiście pokażę to, ale nie wcześniej jak za tydzień.
W drodze powrotnej do Polski zatrzymaliśmy się na chwilę w Bolzano. Czasu nie było wiele, ale udało się nam odwiedzić Otziego:
Niestety w większości muzeum nie wolno fotografować, ale na pocieszenie do zdjęć pozuje pięknie zrekonstruowana postać tego "człowieka z lodu".
Zdążyliśmy jeszcze zobaczyć starówkę, gdzie uwagę zwraca katedra. Dzięki temu, że budowano ją przez kilka wieków jest niesamowitą mieszanką stylów. W skorupie romańskich murów zamknięte sklepienie z gotyckich łuków i barokowe ołtarze. To tak w dużym uproszczeniu. I jeszcze ta niesamowita dachówka:
A teraz czeka mnie nadrabianie zaległości. zarówno w realu, jak i w sieci. Pewnie nie dotrę z komentarzami wszędzie, gdzie bym chciała, ale obejrzeć postaram się wszystko. Mam też co nieco do obfotografowania.
Na koniec jeszcze taka refleksja. Wakacje. Niby każdy wie co to takiego, a jednak każdy widzi je nieco inaczej. Według mnie wakacje są wtedy, kiedy możemy robić to, czego nie damy rady robić na co dzień i nie musimy robić tego, co należy do naszych codziennych obowiązków, a przede wszystkim o tym myśleć. Dla mnie taki wyjazd to właśnie prawdziwe wakacje (zresztą zazwyczaj jedyne). Przez tydzień z okładem nie muszę robić zakupów, gotować obiadów, myśleć co kupić i zrobić, żeby wszystkim dogodzić, wszędzie mnie wożą, a ja mogę się napić piwa po nartach, bo nie muszę wsiadać za kierownicę. W zamian za to mogę sobie dać w kość na stoku, pójść na basen, albo zalec na wyrku z robótką. W dodatku przez cały ten czas nie miałam dostępu do internetu, co początkowo bardzo mnie wkurzało, ale ostatecznie wyszło mi tylko na dobre. Bo tak naprawdę na wakacje trzeba wysłać przede wszystkim swoją głowę.
Jako, że ten tydzień to był "czas dla mnie", a co najmniej połowa z niego przypadła już na luty, więc mogę chyba zgłosić go do lutowej edycji zabawy u Eli. Wydaje mi się, że wręcz wyrobiłam normę na jakieś pół roku.
Pierwszy dzień był jeszcze piękny i słoneczny:
Trochę smętne wrażenie robił tylko całkowity brak śniegu wokół. Na szczęście trasy przygotowane jak zawsze perfekcyjnie:
Jest ich tu na tyle dużo, że żeby nie zabłądzić trzeba się wspomagać mapką (tym bardziej, że jazda poza trasami raczej nie wchodziła w grę):
W drugim dniu już się zachmurzyło. Na szczęście zdarzyło się jeszcze kilka krótkich przebłysków słońca:
Dzień trzeci zaczął się dość zachęcająco:
Ale szybko nadciągnęły chmury,...
...z których zaczął padać śnieg (zdjęcie zrobione tuż przed śnieżycą):
i skończyło się robienie zdjęć.
Czwarty dzień był chyba najgorszy (zdjęcie bez retuszu):
Na szczęście po drugiej stronie góry było odrobinę lepiej, a nawet na całe 3 minuty wyszło słońce:
Zdążyłam zrobić 3 zdjęcia i panoramę i już z powrotem schowaliśmy się w chmurze (tej co nadciąga z prawej strony).
Kolejny dzień również spędziliśmy w chmurach:
Ale mimo to humory dopisywały:
A szóstego dnia Cavalese pożegnało nas deszczem (momentami nawet ulewnym):
A oto największa gwiazda przerw śniadaniowych - bombardino, tutejsza specjalność:
A po nartach relaks, czyli np. drutowanie w pozycji horyzontalnej (w naszym pokoju nie było dość miejsca, żeby postawić krzesło):
W rękach trzymam coś, co właśnie zaczęłam, a obok mnie leży coś, co właśnie skończyłam. Kto zgadnie co to jest? Oczywiście pokażę to, ale nie wcześniej jak za tydzień.
W drodze powrotnej do Polski zatrzymaliśmy się na chwilę w Bolzano. Czasu nie było wiele, ale udało się nam odwiedzić Otziego:
Niestety w większości muzeum nie wolno fotografować, ale na pocieszenie do zdjęć pozuje pięknie zrekonstruowana postać tego "człowieka z lodu".
A teraz czeka mnie nadrabianie zaległości. zarówno w realu, jak i w sieci. Pewnie nie dotrę z komentarzami wszędzie, gdzie bym chciała, ale obejrzeć postaram się wszystko. Mam też co nieco do obfotografowania.
Na koniec jeszcze taka refleksja. Wakacje. Niby każdy wie co to takiego, a jednak każdy widzi je nieco inaczej. Według mnie wakacje są wtedy, kiedy możemy robić to, czego nie damy rady robić na co dzień i nie musimy robić tego, co należy do naszych codziennych obowiązków, a przede wszystkim o tym myśleć. Dla mnie taki wyjazd to właśnie prawdziwe wakacje (zresztą zazwyczaj jedyne). Przez tydzień z okładem nie muszę robić zakupów, gotować obiadów, myśleć co kupić i zrobić, żeby wszystkim dogodzić, wszędzie mnie wożą, a ja mogę się napić piwa po nartach, bo nie muszę wsiadać za kierownicę. W zamian za to mogę sobie dać w kość na stoku, pójść na basen, albo zalec na wyrku z robótką. W dodatku przez cały ten czas nie miałam dostępu do internetu, co początkowo bardzo mnie wkurzało, ale ostatecznie wyszło mi tylko na dobre. Bo tak naprawdę na wakacje trzeba wysłać przede wszystkim swoją głowę.
Jako, że ten tydzień to był "czas dla mnie", a co najmniej połowa z niego przypadła już na luty, więc mogę chyba zgłosić go do lutowej edycji zabawy u Eli. Wydaje mi się, że wręcz wyrobiłam normę na jakieś pół roku.
Oj wyrobiłaś normę. Narty, góry WOW
OdpowiedzUsuńI robotki hihi
Obok leży zielona żabka, a w rękach hm...coś brązowego, ale co Miś?
Najważniejsze, że wypoczęłaś i zresetowałaś się.
Nie tylko komputer wymaga zresetowania raz na jakiś czas, my też ;)
UsuńCzęściowo masz rację, ale to w rękach jest granatowe nie brązowe (światło lampki przekłamało kolory) i nie miś, a coś znacznie większego :)
Granatowe? hmmmm kojarzy mi się z wielkim wielorybem haha
UsuńŚwietnie się tak oderwać od rzeczywistości (a przede wszystkim od internetu) i spędzić czas na świeżym powietrzu. Nawet te chmury są całkiem klimatyczne mimo wszystko :)
OdpowiedzUsuńŻabkę widzę, a to zaczęte... hmm, może chusta? :)
Bingo!
UsuńA chmury... wtedy kiedy nie wyglądały tak klimatycznie to po prostu nie bardzo dało się robić zdjęcia ;)
Grunt to dobrze odpocząć - widzę że pięknie Ci się to udało, mimo że pogoda niekoniecznie spisała się na medal :-).
OdpowiedzUsuńJak na razie miesiąc w miesiąc robisz coś dla siebie :-)
Żabę dojrzałam, ale co tam jeszcze ciekawe robisz, nie wiem.
Pozdrawiam cieplutko.
Pogoda to rzecz drugorzędna, najważniejszy - reset :)
UsuńTo dopiero dwa miesiące i pomysły powoli mi się wyczerpują (no chyba, żeby ta różyczka?)
Pozdrawiam :)
Dokładnie tak :)
OdpowiedzUsuńMiałaś cudowne ferie, a przy takich widokach nawet by mi te załamania pogody nie przeszkadzały :).
OdpowiedzUsuńObok Ciebie leży chyba jakaś żabka :).
Tak, widoki naprawdę piękne (pod warunkiem, że w ogóle było coś widać), a pogoda... zawsze mogło być jeszcze gorzej ;)
UsuńTak, to żabol, już miał prezentację na blogu :)
Super jest taki reset:) Za kilka dni też wyjeżdżam w góry i juz nie mogę się doczekać. Piękne zdjęcia:) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTaki reset jest niezbędny raz na jakiś czas :) Pozdrawiam i życzę miłego wyjazdu :)
UsuńPozdrawiam, współuczestnik wyjazdu. Pogoda najgorsza była z wszystkich dotychczasowych wyjazdów do Włoch.
OdpowiedzUsuńAle i tak w Twoim, Waszym towarzystwie, bombardino smakowało najlepiej.
A. W.
Na szczęście pogoda to nie wszystko. Za rok będzie (musi być) lepiej.
UsuńMiło, że wpadłeś, dziękuję :-D